Na wyprawę wyruszyli – Mirek, Burgmanem na gaz, Andrzej VStromem i ja.
Andrzej wyruszył dzień wcześniej, ponieważ nie interesował go finał mistrzostw Świata w piłce nożnej. Po drodze wpadł na godzinkę do mnie. Pogadaliśmy, zjedliśmy coś i już, spieszyło mu się, żeby nie być na miejscu zbyt późno. Gdyby nie finał mundialu, też bym już jechał. A tak to ruszam w poniedziałek o świcie.
Pierwszy dzień zazwyczaj jest ciężki. Trzeba ponieść „koszty stałe”, czyli wstać rano, wyjechać z miasta, itp. Dopiero po kilkuset kilometrach czuć, że jesteśmy na wyprawie.
Spotkaliśmy się w miejscu, w którym nocował Andrzej. Ładna kwatera za Suwałkami. W ciągu 45 minut od zaplanowanej godziny spotkania byliśmy w komplecie. Zjedliśmy w zajeździe przydrożnym śniadanie, składające się z kotleta schabowego i ruszyliśmy w stronę granicy z Litwą.
Na koniec dnia nasza trójka zrobiła między 500 a 830 km, w zależności skąd każdy wyruszał. Trasa była w sumie dość ciekawa dla mnie, z tego względu, że już dość dawno nie byłem na Litwie i Łotwie. Widać zmiany na lepsze. Polepszył się stan dróg. Natomiast styl jazdy kierowców jest zatrważający z mojego punktu widzenia. Wszyscy jeżdżą bardzo wolno. Bardzo często poniżej i tak niskich ograniczeń. To tylko pozornie jest bezdyskusyjnie bezpieczne. Prosta droga, ograniczenie do 90, wszyscy jada 80. Ale oprócz tego kultura jest wysoka, przypomina Skandynawię. Domyślam się, że motywacją do tak ślimaczej jazdy są wysokie mandaty. Bo nie wierzę, że ludzie Łotewscy sami z siebie mają taki styl.
Celem pierwszego dnia było miasto Rzeżyca (Rezekne) na Łotwie, tu mamy hotel. Miasto ładne, zadbane, natomiast hotel jest tak trudny do znalezienia, że zajęło nam to godzinę. Znajduje się w głębi pól, przy samej granicy z Rosją, konkretnie 40 metrów od granicy. Oczywiście nie jest to przejście graniczne, do przejścia trzeba jechać 40 kilometrów. Ustawienie współrzędnych na GPS wprowadza w błąd. Nawigacja, nie wiem dla czego, nie bierze pod uwagę torów kolejowych i usilnie prowadzi do hotelu polnymi drogami, co nie jest złe, ale w pewnym momencie droga zanika i człowiek stoi w polu. Trzeba zapytać miejscowego rolnika o poprawna trasę dojazdową. Wtedy okazuje się, że należy się cofnąć o kilka kilometrów do miasta i tam przekroczyć tory kolejowe, a potem to już łatwo, bo zaledwie kilka kilometrów szutrem. Ale na tej szutrowej drodze, są już strzałki do hotelu.
W hotelu oprócz nas trzech była jeszcze duża ekipa Łotyszy, fizycznych pracowników polowych, pracujących przy zbiorach owoców. Zakolegowaliśmy się z nimi szybko, dzięki płynnemu rosyjskiemu Mirka. Do późna gadaliśmy stojąc na zewnątrz, popijając i odganiając komary. Wszyscy ludzie są fajni jak się ich bliżej pozna, jeżeli tego poznania sami chcą, oczywiście.
Jesteśmy w Petersburgu, lub też w „Pitierie” jak mówią sami Rosjanie. Dojazd z Łotwy zajął sporo czasu. Na samej granicy spędziliśmy około jednej godziny. Kolejki nie było, wręcz byliśmy przez całą godzinę sami. Celnicy przyjaźni acz powolni. Trzeba wypełnić dwie deklaracje razy dwa i w sumie tyle. Odbyła się kontrola bagażu, każdy musiał otworzyć każdy bagaż. Jak powiedzieli po prostu muszą tak postąpić pomimo, iż po tej godzinie zawiązała się nić sympatii między nami i nie musieli by tego sprawdzania robić. Dla mnie to o tyle kłopot, że musiałem demontować misterne mocowanie opony zapasowej, co samo w sobie jest czasochłonne. Potem nastąpił wjazd do Rosji. Fajne uczucie. Jestem tu pierwszy raz. Wszystko trochę inne, raz lepsze raz gorsze. Na przykład jeździ strasznie dużo starych samochodów – takich strucli, że aż oczy bolą. W Polsce to już nie możliwe aby ledwo trzymające się kupy wraki jeździły po ulicy. A w Rosji bardzo proszę.
Następnie setki kilometrów drogi do Pitiera w monotonnej jeździe, w upale, między kierowcami, którzy jeżdżą moim zdaniem całkiem normalnie, oprócz tych, którzy jeżdżą nie normalnie. Tych jednak nie jest tak dużo.
Pod Petersburgiem spotkaliśmy się z kolegą Mirka – Wiktorem. Znają się z Polski. Wiktor jest z branży motocyklowej i współpracuje z Mirkiem. Mieszka w Pitierie i będzie naszym przewodnikiem po tym mieście. Mirek będzie także mieszkał u Wiktora, my z Andrzejem mieszkamy w centrum na Newskim Prospekcie. Pokoiki mamy z łazienkami ale są to najmniejsze pokoje w jakich w życiu mieszkałem. Mają rozmiar łóżka. Czyli cały pokój jest rozmiaru łóżka plus mikro kabinka i mikro przedpokoik, w którym można tylko stać. Nie ma szafy, nie ma miejsca na bagaż (3 kufry, 90 litrowy rollbag i śmierdząca gumą nowa opona). Trochę to inaczej wyglądało w opisie hotelu. Ale co tam. Pokój dla mnie samego, prywatna łazienka, centrum, da się przetrwać trzy noce.
Jesteśmy w strefie czasowej +2 godziny. O godzinie 23 jest całkiem jasno, a o północy też ciemności nie ma, sławne „biełyje noczi”.
Załączam kilka zdjęć oraz dla cierpliwych film z wjazdu do Petersburga. Trochę mi się motocykl zagrzał, ponieważ chłodzony jest tylko powietrzem (i olejem) a sporo staliśmy na światłach i nie było chłodzenia.