Archiwa tagu: Dushanbe

Dzień 48 (Duszanbe – Buchara)

652 km, Duszanbe (TJ) – Buchara (UZ)

Długi ale fajny dzień, z kilkoma ciekawostkami.
Zawsze gdy przekraczamy granicę, to wstajemy o godzinę wcześniej, czyli o 5 rano. Chcieliśmy dojechać do Buchary a to bardzo daleko jak na nasze ostatnie dzienne zasięgi, więc nic pewnego, a do tego granica. Ponoć szybka, ale dziś czwartek trzynastego.

Do granicy tylko 60 km. Po wyjeździe z Duszanbe zatrzymaliśmy się na większej stacji benzynowej, i tankujemy za wszystkie tadżyckie pieniądze (somoni) jakie mieliśmy, właściwie do pełna. Podjeżdżając do granicy trzeba się zatrzymać przed pierwszym szlabanem. Stoi tam garstka sprzedawców walut. Mimo niechęci do tej formy wymieniamy dolary na „sum”. Podjeżdża także motocykl Africa Twin z parą Włochów na pokładzie. Też wymieniają walutę. Trochę rozmawiamy i jedziemy razem na przejście graniczne.

Granica od strony Tadżykistanu to zaledwie 10 minut. Oddajemy kwitek otrzymany przy wjeździe do kraju i jedziemy dalej.
Po stronie uzbeckiej też łatwo. Trzeba wypełnić druk celny, jak na każdej granicy. Włoska pasażerka musi przejść przejście jak osoba piesza, czyli w sumie nieco dłużej. Schodzi nam się około godzinę i gdy już wszystkie stemple i kwity zrobione, dwaj żołnierze idą ze mną do mojego motocykla, rozkładają obok służbowy koc i każą wykładać wszystkie bagaże. Jestem mocno zdziwiony. Biorę rollbag ze sprzętem kempingowym oraz torbę ze środkowego kufra i podaję im, a oni każdą rzecz rozpakowują, miętoszą, obracają, obmacują. Myślę sobie – Jezu – to będzie kilka godzin straconego czasu. Łapówki chcą, czy co? Trafiają na notebooka i cyrk się zaczyna. Jakie hasło? Nie podam. Proszę wpisać. Wybieram konto mojego syna i loguję się. Ponieważ to nowy system Windows 10 i to konto nie było używane, to inicjalizacja trwa piekielnie długo. Potem zaczyna się dwadzieścia minut łażenia celnika po komputerze. Masakra i makabra i chyba groteska. Szuka pornografii. Nic nie ma. Zostawia komputer i zabrania dotykać. Wszystko na kocu na betonie. Bierze namiot, obmacuje, wyciąga, sprawdza woreczki ze śledziami, wyciąga śledzie, obmacuje woreczki ze stelażem, zagląda, niezdarnie pakuje. Myślę sobie , że jak czegoś nie zrobię to będziemy tam nocować, więc zaczynam z nim rozmawiać. Pytam o co chodzi, może jest metoda na szybsze załatwienie sprawy. Czy będzie nas tak wszystkich skrupulatnie przeglądał. Atmosfera robi się nieco lżejsza. Ale jeszcze z pół godziny przeglądają moje rzeczy. Ale pod koniec już jesteśmy „kumple” i wiem, że wszystko będzie od tej pory dużo szybciej. Andrzeja i włochów też sprawdzają „na kocu” ale o wiele bardziej powierzchownie. Włosi (Walter i Sylwia) są na granicy uzbeckiej już trzeci raz w życiu i wiedzą, że to są „psychopaci”, jak ich między sobą nazywamy. Tak czy inaczej 2,5 h nam zabrali.

Wjeżdżamy do Uzbekistanu. Ja oczywiście jestem negatywnie nastawiony i nic mi się nie podoba, ani wsie, ani samochody, ani ludzie. Najchętniej bym już wyjechał. Taki efekt granicy. Jednak z czasem wszystko się stabilizuje. Jest upalnie, pełno kurzu, wszystko suche. Jedziemy w trzy motocykle, bo Włosi także do Buchary chcą dojechać. Fajnie, prowadzę teraz dłuższy konwój. Mam skłonność do prowadzenia grupy. Robimy odpoczynek. Kupujemy zimne picie i jemy coś ciepłego. Potem jedziemy słabymi ale asfaltowymi drogami jeszcze ze 150 km i dojeżdżamy do przełęczy, gdzie podobno ma nie być asfaltu. Ale jest i zaledwie są krótkie odcinki szutru. Nie zauważamy nawet tego. W pewnym momencie Walter wychodzi na prowadzenie a ja spadam na koniec. I nagle jest bardzo przyjemnie i beztrosko. Ładna droga a ja myślę sobie o niebieskich migdałach i coś tam sobie śpiewam w myślach. I zdaję sobie sprawę, że właśnie mija piętnaście tysięcy kilometrów wyprawy (15000 km), podczas której nieustannie prowadziłem, nawigowałem, obserwowałem nawierzchnię i kontrolowałem Andrzeja w lusterku. A teraz mam wolne. Trwało to może z 50 km i potem znowu „liderowałem”.

Uzbekistan to kraj bez benzyny. Jest to koszmarne przeżycie dla kogoś kto to widzi po raz pierwszy. Jest pełno samochodów i zatrzęsienie stacji benzynowych. Może nawet są na pierwszym miejscu w świecie. Co z tego? Nie ma benzyny. Stacje są albo zamknięte, albo sprzedawany jest tam gaz. Stacja goni stację, małe, duże, kolorowe, szare, z ogródkami, z płotami, z ławeczkami, z różyczkami, o fikuśnych nazwach, ze znaczkami. Wszystko na nic. Benzyny nie ma. Zamknięte albo gaz. Dziki kraj myślę sobie i włos mi się jeży, bo mojej benzyny starczy jeszcze na dwie godziny. Jak przeżyć? Trzeba się rozglądać i szybko uczyć. Przy drodze, oprócz arbuzów, melonów, fanty i coli, stoją też butelki z sikami, na pierwszy rzut oka. A nie, to benzyna w butelkach po napojach. Stoi taka butelka na kamieniu i nic więcej. Walter poucza: to znak, że tu jest szansa na benzynę. On sam ma prawie najmniejszy bak, więc musi wykazać inicjatywę. Podjeżdżamy na malutki bazar w wiosce, przez którą jedziemy i następuje dla mnie pierwsza lekcja tankowania. Parkujemy, pytamy czy jest benzyna. Jest, a ile trzeba? Na przykład dziesięć litrów. Będzie. A ile oktanów? 91. Po ile? 3500 somoni (mniej niż dolar). Ok, bierzemy 30 litrów, macie tyle? Znajdzie się. Następnie znoszą to wszystko w litrowych i półtora litrowych butelkach. Każdy z nas bierze swoja dziesiątkę i przelewa do baku, a dzieci zabierają puste butelki. Potem zapłata i seria pytań: ile kosztuje, ile pali, ile wyciąga? Mycie rąk bo śmierdzą benzyną i w drogę. Myślę sobie, że dam radę w tym kraju. Tyle stacji, ale tankowanie na bazarze. Cały czas uważam, że to dziki kraj.

Dalej jedziemy dość dobrą i monotonną drogą. Tego mi było trzeba, dużego dziennego zasięgu. Odwykłem od tego. Robimy w sumie dwie półgodzinne przerwy na jedzenie i do Buchary dojeżdżamy godzinę po zachodzie słońca. Ta ostatnia godzina jest trudna, bo droga mocno dziurawa przed miastem. Walter wie, w którym hotelu oni się zatrzymają, więc my także się podłączamy. Faktycznie, hotel fajny. 40$ z dwie osoby ze śniadaniem, w ścisłym starym mieście. Motocykle wędrują na patio hotelowe. Pokoje klimatyzowane, standard bardzo dobry (przynajmniej dla przybyszów z Pamiru). Andrzej wyczarowuje po dwa piwa a ja siadam żeby coś napisać. Internet jest hotelowy ale przerywa i jest wolny.

IMG_4916 IMG_4917 IMG_49203839

 

 


Day 48
652km, Dushanbe (TJ) – Bukhara (UZ)

A long but great day with some interesting facts.
Always when we are crossing any border our day starts one hour earlier, at 5a.m. We wanted to get to Bukhara but it’s a far journey regarding our latest daily distances, so it’s uncertain. And additionally the border. We heard that it doesn’t take much time but today is Thursday 13th.

Only 60km to the border. After leaving Dushanbe we stopped in a bigger petrol station and refueled for all Tajik money (somoni) we had. The tanks were actually full. Near the border we had to stop before the first turnpike where stood some money sellers. Despite our reluctance for this model, we exchanged our dollars for “sums”. An Africa Twin motorcycle with an Italian couple also came here and they also exchanged their money. We chatted a bit and then were riding together towards the border crossing.

The border on the Tajik side takes only 10 minutes. We gave back a paper received at the entrance to the country and rode further.
The Uzbek side is also easy. We had to fill in a customs form, just like on any border. The Italian passenger had to cross it as a pedestrian so it lasted a bit longer. After one hour, when we already had all stamps and papers, two soldiers came with me to my motorcycle, spread their blanket and told me to lay out all my luggage. I was deeply surprised, took my roll-bag with the camping equipment and my bag from the middle trunk and gave them. They unpacked everything, crumpled, turned, touched. I thought that, Jesus!, it will be one hour lost. Do they want a bribe? Found my notebook and the farce started. Password? “I won’t tell.” “Enter it!” I opened my son’s profile and logged into it. Because this was the new Windows 10 system and the profile wasn’t used, the initialization lasted terribly long. Then started a 20-minute computer check performed by the officer. A massacre, a horror and probably a grotesque. He looked for pornography. Found nothing. Left the computer and forbade to touch it. Everything on the blanket on concrete. He took my tent, touched it, pulled all the stuff out, checked bags with herrings, pulled the herrings out, touched bags with the frames, looked inside, packed everything clumsily. I thought that if I won’t do anything then we will spend the night there, so started to speak to him. I asked him what’s going on, maybe there’s a faster way of fixing the thing. Is he going to check all of us so meticulously? The atmosphere became less dense. But he was still checking my things for the next half an hour. At the end of the inspection we were already “mates” and I knew that everything would be performed faster from now on. Andrzej and the Italians were also checked “on blankets” but more roughly. The Italians (Walter and Silvia) were on the Uzbek border for the third time in their lives and knew that these people were “psychopaths” (we gave them this name in our talks). Anyway, they took us 2,5 hour.  

We entered Uzbekistan. Of course my attitude was negative and didn’t like anything – villages, cars, people. I would preferably have left this country. The effect of this border. But everything was gradually getting stabilized. The air was hot, full of dust, everything was dry. Our group consisted of three motorcycles because the Italians also wanted to get to Bukhara. That’s great, I was leading a longer convoy at the moment. I have a tendency for being a leader of groups. We had a rest, bought some cold drinks and something hot to eat. Then were riding on poor but asphalt roads for 150km and reached a mountain pass where would have been no asphalt. But it was. And just short sections of break stones. We didn’t even noticed them. At one moment Walter became the leader while I was the last. And suddenly the ride became pleasant and careless. The road was nice and I started to daydream and sung something in my mind. And I realized that it was the 15 000th kilometer of our journey during which I led, navigated, observed surfaces and controlled Andrzej in my mirror. At the moment I had a time off. It lasted for 50km and then I was the leader again.

Uzbekistan is the country without petrol. It’s a nightmare for anybody who sees it for the first time. Many cars and many petrol stations. Maybe they are even the world-leaders in this field. So what? No petrol. Stations are either closed or sell gas (metan). One station after another, small, big, colorful, grey, with gardens, with fences, with benches, with roses, with fancy names, with signs on them. Everything is useless. No petrol. Closed or gas. “A wild country,” I thought, and my hair rose because I had fuel for only two hours of ride. What to do? We had to look around and learn fast. By the road, among watermelons, melons, Fanta and Cola, stood bottles with piss (at first sight). No! This is petrol in bottles. Such bottle stands on a stone and nothing more. Walter teaches us: this is a sign that you can get some petrol here. He had almost the smallest tank so had to show his initiative. We came to a bazaar in a village which we were passing by and I had the first lesson of refueling. We parked, asked about petrol. They had it. “How much do you need?” 10 litres, for example. They had it. How many octane? 91. How much? 3500 somoni (less than 1 dollar). “Ok, we will take 30 liters, do you have this amount?” “We will have.” Then brought the petrol in 1-litre or 1,5-litre bottles. Each of us took his 10 liters and poured into tanks and children removed the empty bottles. Then the payment and series of questions: how much, how much consumes, how fast? We washed our hands and set off. I think that we will manage to pass this country. So many stations but you have to refuel on a bazaar. Still I think that this country is a complete wilderness.

Then we were riding on a good and monotonous road. That was what I needed – a long daily distance. I was out of this habit. In total, we made two thirty-minute stops to eat something and reached Bukhara one hour after sunset. The last hour was hard because the road near the city was full of holes. Walter knew the hotel where they were going to sleep so we joined them. The hotel is cool indeed. 40$ for two people, including breakfast and in the old town. The motorcycles went to the hotel’s patio. Rooms are air-conditioned, their standard is very good (at least for travelers coming from Pamir). Andrzej suddenly brought two beers for each one of us and I sat down to write something. The Internet comes from the hotel but stops for moments and is slow.

Dzień 47 (Kalaikhum – Duszanbe)

382 km, Kalaikhum – Duszanbe

Dojechaliśmy do Duszanbe, stolicy Tadżykistanu. Opuściliśmy Pamir. Trochę szkoda i przykro, ale taka jest kolej rzeczy. Tradycyjne już muszę ponarzekać na drogę. Pierwsze dwadzieścia kilometrów był trudne, ale bez przesady. Potem następuje cud: z szutru wjeżdża się na asfalt. Ten asfalt ciągnie się przez 80 kilometrów i jest wspaniały i równy. Początkowo strach szybciej jechać w obawie, że za zakrętem znowu będzie piach lub żwir, ale nic takiego nie ma miejsca. W końcu człowiek nabiera pewności i czerpie przyjemność z jazdy kładąc się w zakrętach i przypominając sobie o szóstym biegu. Bajka. Po lewej Afganistan, ale trochę już powszedni, bo oglądany godzinami od kilku dni. Dwa razy trzeba się zatrzymać do kontroli paszportowej. Wszystko w bardzo przyjemnej atmosferze.

Cud się kończy i zaczyna się „nie cud”, czyli 50 kilometrowy odcinek wjazdu na przełęcz lub dwie obok siebie. Teraz będę narzekał: nie mam już oleju w obu amortyzatorach, silnik mi się przegrzewa bo nie mogę rozwinąć prędkości. Jadę przeważnie na dwójce lub jedynce i gorąc bucha na nogi. Ciągle mijają nas samochody z przeciwka. Jeśli zaś ciężarówki, to ktoś się musi zatrzymać bo wąsko. Kurz przy mijaniu jest taki, że widać na pięć metrów i łatwo wtedy wpaść niekontrolowanie w dziurę. Jedzie się non stop na stojaka i nogi nie wytrzymują. Przez szybę ledwo widać. W zębach piach. Człowiek cały spocony. Wszystko się trzęsie, puka, stuka, obija. Mam wrażenie, że na pewno coś się urwie. Kamienie strzelają spod kół co sekunda i walą o osłonę silnika (niezbędna). Ten opis jest uniwersalny i tak się jedzie w trudnych warunkach o których pisałem wcześniej czy to w Mongolii czy teraz. Ten podjazd i zjazd zajął nam dwie godziny. Kiedy to się kończy i zaczyna się asfalt, musimy się zatrzymać i kwadrans odpocząć. Nogi drżą, ręce drżą. Trzeba dociągnąć pasy na bagażach i zobaczyć czy coś się nie urwało. Trzeba wypłukać oczy i umyć szybę w kasku. Może lżejszy motocykl daje przyjemność z takiej nawierzchni, ale ani GS ani V-Strom nie dają. Właśnie dla tego nie mamy zdjęć z tych odcinków. Po prostu nie ma jak tego zrobić.

Następnie dojeżdżamy do Kulab. Miasto może i warte nocowania i poznania, ale nie mamy na to czasu. Jadąc szeroką aleją czuję wspaniały zapach szaszłyka i zatrzymujemy się przy restauracji, wchodzimy do ogrodu i zamawiamy po dwie sztuki i zimny kompot. Kompot pycha, zimny o smaku śliwek. Szaszłyki nie udane, w jakimś kwaskowym sosie, słabizna. Tankujemy na normalnej stacji i ruszamy dalej w kierunku stolicy. Droga bardzo dobra (wiedzieliśmy o tym), a około 80 km przed Duszanbe naprawdę piękna równa droga z dwoma tunelami, w których jedziemy wolno, ponieważ jest tam chłodno i przyjemnie.

Dojeżdżamy do Duszanbe, znajdujemy z pewnymi problemami nasz hostel i spędzamy czas standardowo, robiąc przepierkę, jedząc i popijając piwo.

Jutro znowu nie lekko. Otóż tunel Anzob jest zamknięty (zalany wodą) i jeśli mamy jechać zaplanowaną trasą, to czeka nas 3 (trzy) godziny jazdy tak jak we wcześniejszym opisie, gdyż trzeba pokonać dwie przełęcze (czy też szczyty). Powiem szczerze – nie chcę. Dumamy teraz co z tym fantem począć.

IMG_4906 IMG_4908 IMG_4912 IMG_4913

37

 


Day 47
382km, Kalaikhum – Dushanbe

We are in Dushanbe, the capital of Tajikistan. Pamir is behind us. It’s a pity but this the course of events. Traditionally I must complain a bit. First twenty kilometers were hard but not excessively. Then a miracle happened: we passed from break stones into asphalt. This asphalt road is 80km long, wonderful and level. At first, we were afraid to ride faster because sand or gravel could be behind any bend. But it didn’t happen. Finally a man feels more secure and enjoys the ride leaning on bends and recalling the sixth gear. An idyll. Afghanistan on our left, now a bit normal because watched for days. We had to stop twice on passport control posts. Everything carried out in a friendly atmosphere.

The miracle ends and starts a “non-miracle”, that is a 50km section of entrance to a mountain pass or two passes near each other. Now I will complain: I don’t have oil in both shock absorbers, my engine is overheating because I can’t ride faster, use the second or the first gear and feel the heat on my legs. Cars are passing us by all the time. If trucks are in front of us then somebody must stop because it’s narrow. The dust during the passing by is so dense that we can see only 5 meters ahead of us and may ride into a hole easily. We’re riding and standing simultaneously, our legs can’t bear it. The road is hardly visible through the glass. Sand in my teeth. All my body is sweaty. Everything is trembling, rattling, rapping, bumping. I have an impression that surely something is going to tear off. Stones fly from the wheels every second and hit the engine’s cover (it’s necessary). This description is universal and this is how a ride in difficult conditions looks like. I wrote about these conditions before, in Mongolia or even recently. This uphill and downhill ride lasted two hours. When everything ends and asphalt road starts we must stop and rest for fifteen minutes. Our legs are trembling, hands are trembling. We must tighten the belts on our luggage and check if nothing tore off. Have to wash our eyes and the glass on our helmets. Maybe a lighter motorcycle offers a bigger fun on such surface but neither GS nor V-Strom gave it to us. This is why we don’t have many photos from those sections. We simply couldn’t take any picture.

Then we come to Kulob. Maybe the town is worth sleeping and visiting but we don’t have time for it. When we were riding through a broad avenue I felt the gorgeous smell of shashlik and we stopped in a restaurant, entered its garden and ordered two pieces of this dish and cold compote. The compote was delicious, cold, made from plums. The shashliks were a failure, in sour sauce, a complete mistake. A refueling at a normal petrol station and the ride towards the capital. The road was very good (we knew about it) and 80km before Dushanbe we entered a very beautiful, level road with two tunnels where we rode slowly because it was cold and pleasant inside.

We are in Dushanbe now, we found our hostel having some problems and spend the time in the standard way – making the laundry, eating and drinking beer.

Tomorrow won’t be easier. The Anzob tunnel is closed (flooded with water) and if we want to pass through the planned route, we will ride 3 (three) hours in the same way as described above because there will be two passes (or peaks) to cross. To be honest – I don’t want to do it. We’re thinking now what to do with it.