Jestem niesamowicie zdziwiony jak dużo ludzi mówi tutaj po hiszpańsku. Ponad połowa słyszanych rozmów odbywa się właśnie w tym języku. Nie przypuszczałem.
Zapewne nie byłem w kręgach bardziej nobilitowanych, ale na ulicy w piątkowy wieczór taki fakt stwierdzam.
Jet lag fajna rzecz, obudziłem się o 4 w nocy czasu lokalnego i już nie mogłem zasnąć. Chciałem zjeść śniadanie w fajnej knajpce widzianej wczoraj obok miejsca gdzie mieszkam, ale rano jest zamknięta. Rano czyli przed ósmą. Na co można liczyć o tej godzinie? Na starą dobrą firmie McD.
Za pomocą Ubera przedostałem się do Miami Beach, gdzie spędziłem nieco ponad dwie godziny. Ładne plaże, woda ciepła, fajne fale. Na pewno można wypocząć. Przeszedłem całą ulicę Ocean Drive. Mocne Art Deco.
Czas ruszać dalej. Wsiadam w autobus numer 150 i jadę bezpośrednio na lotnisko. Nie mogłem się odprawić online, więc muszę mieć na wszelki wypadek więcej czasu.
Na lotnisku duża kolejka. Wszystko idzie sprawnie. Jeszcze zdążyłem kupić i zjeść ciasteczko oraz kawę.
Lot do Panamy trwa trzy godziny. Leci się nad Kubą i Jamajką. Normalnie widać z okna te wyspy. Gps w telefonie działa podczas lotu bez problemu.
Panama
Cały lot w słońcu a dokładnie w momencie gdy wlatujemy nad Panamę, duże chmury.
Z lotniska Tocumen żeby pojechać do miasta autobusem, trzeba znać patent. Znam i potwierdzam. Trzeba wyjść i skierować się w prawo obok budki z kurczakami. Potem iść jedyną drogą i dojść do ronda, które trzeba przejść i tam jest przystanek. Najlepiej zapytać, który autobus jedzie „a la ciudad”. Koszt $1.25 lub tyle samo PAB „balboa”. Przelicznik 1:1. Potrzebna jest karta autobusowa, ale to chyba teoria. Jedzie się długo, przynajmniej ja tak jechałem. Pomimo iż sobota, korek gigant na wjeździe do miasta. Jest bardzo wilgotno i około 30 st ciepła. Nie jest fajnie, ale autobus ma klimę. Ma też radio i nie waha się go używać. Muza gra bardzo głośno. Dla mnie ok, bo to nowość, ale kulturowo to spora odmienność.
Tak jak przewidywałem, samotny podróżnik szybko nawiązuje znajomości. Trenowałem swój hiszpański z kierowcą Ubara, który pochodzi z Kolumbii, potem z mocno starszą panią z Puerto Rico, która żaliła się, że ostatni huragan Maria zaszkodził jej rodzinie, potem w samolocie ze swoim sąsiadem Raulem, który wracał z Nowego Jorku. O to właśnie chodzi.
Hotel Cibeles, w którym mieszkam jest raczej ok, ale okaże się. Ma klimę i dobrze, muszę się przestawić na ten wilgotny klimat.
Wyszedłem zjeść coś i zaraz obok hotelu jest pełno małych restauracji. Zamówiłem steka z frytami i colą.
Następnie poszedłem na długi spacer brzegiem oceanu. Nareszcie bez plecaka – jaka ulga. Mam bardzo blisko do deptaka, który ciągnie się wzdłuż brzegu – Cinta Costera. Fajne to i naprawdę ładnie zrobione. Pełno ludzi, dzieci, biegaczy oraz sprzedawców z napojami i innymi przekąskami. Jest część sportowa z kortami oraz boiskiem. Chłopaki grali mecz. Naprawdę oglądałem kwadrans z zainteresowaniem.
No ale cóż, bardzo szybko robi się ciemno. Nie w sensie że wcześnie, tylko szybko. Faza zmierzchu jest bardzo krótka. Zaczyna się zachód i bęc, ciemno. Wróciłem do hotelu, uprzednio kupując coś do picia i zamieniając kilka zdań z naganiaczem i sprzedawcą marihuany i Bóg wie czego jeszcze, stojącym obok hotelu.
Tak to właśnie było. Zobaczymy co przyniesie jutro.