Archiwum miesiąca: maj 2023

27 dzień – Singapur

Nerwowo od rana. O 9:30 mamy autobus do Singapuru. Trzeba być pół godziny wcześniej. Zjadamy śniadanie. Widzę na nawigacji, że duże korki w mieście. I na dworzec autobusowy Terminal Bersepadu Selatan jedzie się ponad pół godziny zamiast kwadransa.

Dojechaliśmy z zapasem, szybka orientacja gdzie iść, znaleźliśmy naszą poczekalnię i siedzimy uspokojeni.

Pani z obsługi, która widziała nasze bilety woła nas i mówi, że nasz autobus został anulowany, bo tylko my dwaj byśmy jechali. Tak że sorry. Żadnej opcji, radźcie sobie sami.

Dobrze że to duży terminal. Możemy kupić bilety na „za godzinę”. Kupujemy. Czekamy. Wsiadamy. Jedziemy. Ulga.

Bilet kosztuje około 50 zł za osobę. Ciekawe czy uda mi się reklamować anulowany przejazd. To już po powrocie, ale nie daruję. Sporo mnie to nerwów kosztowało.

Dodano kilka dni po powrocie: otrzymałem automatyczną informację o tym, że pieniądze za ten przejazd zostaną zwrócone na konto i tak też się stało po kolejnych dniach.

Postój na trasie. Okazja do wydania ostatnich pieniędzy rinngit.

Niecałe pięć godzin i jesteśmy. Dwa postoje plus granica. Na granicy malezyjskiej kilka minut i ładny stempel, ale na singapurskiej długo, bo trzeba wypełniać internetowe formularze. Znamy to, bo już raz wypełnialiśmy po przylocie. No ale pożera to czas.

Po przyjeździe wzięliśmy Graba do hotelu i po odświeżeniu wyruszyliśmy na miasto. Dziś ostatnia szansa na nocne zwiedzanie i zdjęcia. Chodziliśmy ponad cztery godziny. Ale napatrzyliśmy się i Singapur by night jest nasz.

Jest to nowoczesne, inteligentne miasto. Tak czyste, że aż trudno uwierzyć. Kary za łamanie przepisów są gigantyczne i są podawane przy konkretnych zakazach.

Świątynia niedaleko hotelu

Świątynia i muzeum Zęba Buddy

Naprawdę pyszne jedzenie zamówiliśmy. Andrzej się uparł żeby zjeść w Chinatown i trafiliśmy w dychę ze smakiem. A wygląd standard.

Można też kupić duriany. Już same środki. Ich zapach nie jest taki zły jak głosi legenda. Ale nie kupiliśmy.

26 dzień – Kuala Lumpur

Przeziębienie, ból gardła. Musiałem odleżeć dziś swoje w łóżku bo źle się czułem. Wziąłem proszki i poszedłem spać zamiast zwiedzać.

Dopiero późnym popołudniem poczułem się lepiej i poczułem się głodny. Miałem ochotę na uliczne jedzenie ale na coś łagodnego.

Pełno jest w okolicy restauracyjek. Nie takich już jak w Wietnamie ale podobnych. Więc w takiej w której było dużo ludzi poprosiliśmy o ryż z kurczakiem. Upewniam się czy „spajsy?” ” Elitl” odpowiada właściciel więc samodzielnie nakladam kurczaka i polewam sosem.

„Matko bosko częstochosko” – łzy, katar, pot. Ledwo zjadłem a lubię pikantne. No tak pikantne, że nie mogłem mówić w czasie jedzenia i koncentrowałem się na przeżyciu. Do ocierania potu i łez zużyłem wszystkie serwetki. Musiałem też zdjąć okulary na czas jedzenia. Gość podszedł i skierował na nas wentylator, bo musiał dostrzec naszą walkę w milczenu. Dał nam też po wafelku jakimś. Może magiczny wafel łagodności? Nie wiem. Nie zjedliśmy.

Oto on

Na zakończenie gość zapewnił nas, że w potrawie nie było kropli chili a jedynie czarny pieprz, który będzie dla nas bardzo zdrowy. Kto wie, może przyspieszy to mój powrót do pełnego zdrowia.

Potem musieliśmy dać sobie jakąś nagrodę, więc kupiliśmy po napoju kawowym.

Kaloryczna pychotka

A następnie musiałem odwiedzić cmentarz, który widziałem dzień wcześniej i mnie tam ciągnęło.

Następnie już do zachodu słońca siedzieliśmy na tyłach Petronas Towers w parku i patrzyliśmy na fontanny.