Przeziębienie, ból gardła. Musiałem odleżeć dziś swoje w łóżku bo źle się czułem. Wziąłem proszki i poszedłem spać zamiast zwiedzać.
Dopiero późnym popołudniem poczułem się lepiej i poczułem się głodny. Miałem ochotę na uliczne jedzenie ale na coś łagodnego.
Pełno jest w okolicy restauracyjek. Nie takich już jak w Wietnamie ale podobnych. Więc w takiej w której było dużo ludzi poprosiliśmy o ryż z kurczakiem. Upewniam się czy „spajsy?” ” Elitl” odpowiada właściciel więc samodzielnie nakladam kurczaka i polewam sosem.
„Matko bosko częstochosko” – łzy, katar, pot. Ledwo zjadłem a lubię pikantne. No tak pikantne, że nie mogłem mówić w czasie jedzenia i koncentrowałem się na przeżyciu. Do ocierania potu i łez zużyłem wszystkie serwetki. Musiałem też zdjąć okulary na czas jedzenia. Gość podszedł i skierował na nas wentylator, bo musiał dostrzec naszą walkę w milczenu. Dał nam też po wafelku jakimś. Może magiczny wafel łagodności? Nie wiem. Nie zjedliśmy.
Na zakończenie gość zapewnił nas, że w potrawie nie było kropli chili a jedynie czarny pieprz, który będzie dla nas bardzo zdrowy. Kto wie, może przyspieszy to mój powrót do pełnego zdrowia.
Potem musieliśmy dać sobie jakąś nagrodę, więc kupiliśmy po napoju kawowym.
A następnie musiałem odwiedzić cmentarz, który widziałem dzień wcześniej i mnie tam ciągnęło.
Następnie już do zachodu słońca siedzieliśmy na tyłach Petronas Towers w parku i patrzyliśmy na fontanny.
Obserwuję, czuwam.. 🙂 No i wiadomo.. zazdroszczę.. trochę. Pozdrawiam!