Jest to moment, w którym muszę wyprać ubrania. Nie ma problemu. Za 6 PLN, pani wyprała i wyprasowała koszule i koszulki. Na wszystko miał oko piesek Copito (taki nasz Puszek). Ja w tym czasie zjadłem coś w pobliskiej restauracyjce.
Około 10:30 ruszamy z dworca autobusowego w stronę wulkanu Masaya
Spotykam się z Aaronem na stacji autobusów lokalnych „interlocal”. Hałas i zgiełk jak na bazarze, naganiacze wykrzykują nazwy miast. Wybieramy ten, który jedzie do miasta Masaya. Jest ścisk. To jest mikrobus duży a nie autobus. Jeszcze ludzie wchodzą. Naprawdę nie ma już gdzie się wcisnąć. Ruszamy. Na wyjeździe z miasta zatrzymujemy się i do tego ścisku dopychają się jeszcze trzy osoby. Nie widzę gdzie bo siedzę z przodu ale nie zazdroszczę.
Dojeżdżamy, wysiadamy. Inny świat. Cisza, spokój. Do wulkanu jest kilka kilometrów. Jednak wulkan jest aktywny i można go zwiedzać w ten sposób, że zawiezie nas tam samochód, możemy tam być 5 minut i wracamy. Płacę. Wsiadamy na „pakę” terenówki. Już samo to jest super.
Jedziemy kilka minut.
Powiem tak, jest to moje największe przeżycie geologiczne! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Widać ogromny krater, w nim otwór o ostrych brzegach. Wydobywa się gryzący dym i odgłos dudnienia. Nie da się oddać tego klimatu słowami. Załączam zdjęcia, ale i to nie wystarczy. Jest poczucie, że mamy do czynienia z czymś potężnym, z ogromnym żywiołem który jak się wkurzy, to będzie krucho.
Można tam przebywać krótko, jesteśmy kwadrans i wracamy. Po drodze widać zastygłą lawę, która już jest poprzerastana zielenią. W porównaniu z wulkanem Irazu, Masaya jest dużo ciekawszy. Daje ten dreszcz o którym pisałem kilka dni temu. Może w każdej chwili wyrzucić lawę.
Łapiemy interlocal do Granady i po godzinie w ścisku docieramy do tego bardzo malowniczego i turystycznego miasta.
Wziąłem tu dobry hotel, pięciogwiazdkowy. Zostanę tu dwa dni. Muszę odpocząć. Te ciągłe przejazdy, uliczne jedzenie, bycie białym (gringo, chele), ciągłe zaczepki taksówkarzy i sprzedawców, uwaga by nie popełnić jakiegoś grubego błędu, to wszystko powoduje, że jestem zmęczony. Aaron rano spada do Managui a ja pochodzę po mieście, pooglądam, może skorzystam z basenu. Słowem odpocznę.
Jeszcze dygresja. W Managua domy nie mają numerów a ulice nazw. Jak żyć? Ciężko. Aby określić adres, zaczyna się od jakiegoś punktu orientacyjnego znanego wszystkim, a potem wypisuje się kilka linijek instrukcji. Jest oczywiście wiele wariantów opisu. Przykładowo dla mojego hostelu, 1 wariant: szpital Bautista, trzy skrzyżowania wcześniej, jedno na południe, w połowie, po prawej. 2 wariant: do samodzielnego rozwiązania wg poniższego obrazka.
Taksówkarze nie mają nawigacji w samochodach. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że gdy poprosiłem żeby mi zamienił $20 na cordoby, to powiedział że nie może, bo by się pozbył całej gotówki jaką ma.