Niedziela, rano wszystko zamknięte. Żeby wypić kawę musiałem iść do fastfoodu. Zanosi się na deszcz nawet. Góra na którą chciałem pojechać rano, cała we mgle. Szybko się jednak robi dobra pogoda.
Siadam i robię ludziom trochę zdjęć. Dużo ludzi jest mocno otyłych, zwłaszcza u kobiet to widzę.
Pomimo dzisiejszych wyborów i zakazu sprzedaży alkoholu, kilku zwarzonych kolesi wpadło mi w obiektyw.
Karty do głosowania posiadają zdjęcia twarzy kandydatów. Trzeba pamiętać, że tu jest około 15% analfabetyzm. Z tego co obserwuję, każdy ma telefon komórkowy, więc analfabetyzm jest skazany na porażkę. Każdy młody musi i CHCE umieć czytać i pisać, żeby rozkoszować się komunikatorami i portalami wszelkiej maści. Komórki w walce z analfabetyzmem!
Na bazarku kupiłem ciekawy owoc. Krewny liczi, o fajnej nazwie Jagodzian Rambutan, choć tu mówią na to „litchi hawaiano”
Moje buty zasłużyły na wymycie.
Po południu wreszcie się zebrałem żeby pojechać na górę El Picacho. Niezbyt mi się chciało, ale z podróżniczego obowiązku pojechałem. Znalazłem autobusik, który zawiózł mnie na górę, do wejścia do parku. Stamtąd jeszcze 2km piechotą. Trzeba kupić dwa bilety, jeden do parku a drugi żeby podejść pod figurę Cristo el Picacho. Taki park, jak na nasze standardy trochę dziki. Można rodzinnie odpocząć, piknik zrobić itd. Ładny widok na całe miasto.
Tyle na dziś, a jutro zobaczymy.