Dzień 12

Cały dzień w siodle. Przejechałem północne tereny patrząc od Lao Cai.

W ciągu 9 godzin zrobiłem 220 km. Tak się tutaj jeździ.

Przystanek na talerz pożywnej zupy.

A potem w drogę

Zamówiłem wygodny nocleg. Zależało mi na prywatności i komforcie. Gdy jednak dojechałem to powiedziano mi, że moje miejsce zostało zajęte przez grupę, która wynajęła wszystkie wolne miejsca, cały obiekt. Przeproszono i “załatwiono” nocleg nieopodal w homestay’u.

Miejsce urocze ale bez prywatności. Witaj przygodo! Jedno pomieszczenie ze wszystkimi. Zasłonki opadną mam nadzieję.

Ja, stary koci charakter, a tu tyle obcych ludzi. Ciekawi wszystkiego. Google tłumacz był czerwony z wysiłku. Dzięki Bogu za wino ryżowe. Sami robią a i ja miałem trochę swojego. Siedzieliśmy przy kolacji ponad dwie godziny. Dostałem stołeczek bo nie byłem w stanie zdzierżyć tyle godzin po turecku. Czas miło spędzony w sumie. Byłem pierwszym Polakiem u nich i raczej najlepszym.

Teraz spać. Mój namiocik rozbity w kąciku.

Na koniec dnia

Dzień 11

To zarazem był nudny i interesujący dzień.

Mieliśmy ustaloną trasę przez góry. Trasę widokową. Ale niestety rano było pochmurnie a potem zaczęło padać. Oceniliśmy, że droga jest zbyt niebezpieczna, błotnista a do tego wszystko we mgle, więc z widoków nici. Jeszcze dopytaliśmy kierowców ciężarówek, którzy jechali z przeciwka i potwierdzili słabość drogi.

Buty wyprawowe targane przez pół świata czas założyć

Postanowiliśmy zatem pojechać najpierw do miasta Lao Cai, gdzie znajduje się duże przejście graniczne z Chinami a potem już na nocleg do miasta Sa Pa.

Ostatecznie ja nocuję w Lao Cai a Andrzej w Sapa. Zgubiliśmy się po drodze. Winny jestem ja i mój TomTom. Jechaliśmy z 5 minutowym odstępem, więc nie widzieliśmy siebie wzajemnie. Andrzej jechał na Googlu a ja na TTG. On skręcił poprawnie w pewnym miejscu a ja pojechałem prosto. Tu nasz czasz zaczął się rozdzielać znacznie. Dojechałem do miasteczka, ustawiłem motocykl przy drodze w widocznym miejscu i czekałem w restauracji. Potem zamówiłem zupę pho bo. Czekałem, zjadłem. Pisałem do Andrzeja gdzie jestem i wysłałem lokalizację. Ale zero odzewu. Ruszyłem dalej i dojechałem do autostrady. Motocykle nie mogą na nią wjeżdżać. Zrozumiałem swój błąd.

W tym czasie odezwał się Andrzej z informacją, że jedzie wzdłuż rzeki Czerwonej do Lao Cai. Uspokoiłem się. Wytyczyłem więc alternatywę wzdłuż tej rzeki i ruszyłem. Po kilku kilometrach dojechałem do robót drogowych i właściwie braku dalszej drogi. Brak internetu w tamtym miejscu nie pomagał. Dogadałem się z robotnikami, że ta droga nie prowadzi tam gdzie chcę i muszę kawał zawracać. Teraz już bardzo spokojnie i precyzyjnie wytyczyłem trasę i okazuje się, że rzekę trzeba mieć po lewej stronie i cofnąć się 30 km do prawidłowego skrętu. Straciłem w sumie dwie godziny. Ale przynajmniej zjadłem jedną z lepszych pho bo.

Andrzej ogłosił, że osiągnie cel. Ja niestety nie zdążyłem przed zachodem słońca. Zachód słońca wyznacza koniec jazdy w danym dniu. Po zachodzie ja nie jeżdżę tutaj, ponieważ jest to bardzo niebezpieczne. W wioskach jeżdżą nieoświetlone skutery elektryczne i jeżdżą pod prąd. Kamikaze. To jest norma ale za dnia można to obsłużyć, a w nocy to proszenie się o kłopoty.

Zatem ja jestem w Lao Cai a Andrzej w Sapa i jutro się spotkamy.

Po drodze motywem przewodnim były zbiory kory cynamonowca. Cały czas zapach cynamonu nam towarzyszył i obserwowaliśmy jak ta kora jest zdejmowana i suszona.

Pozycja moja i Andrzeja