Dzień techniczny. Dojazd do Hanoi. Ponad 200 km drogą po której jeździ też wiele ciężarówek. Nie ma co się więc spodziewać widoków.
Zacznijmy od śniadania. Tuż po wyjeździe z hotelu zatrzymuję się i zamawiam “co najlepsze” na śniadanie. Jest więc pho i jajko sadzone ale zamknięte w ryżowym placku. Dobre.
Po drodze wypiłem ze 4 kawy. To dlatego, że nie wszystkie były smaczne. Jak się trafiła lura to musiałem powtórzyć. Był też mój ulubiony sok z trzciny cukrowej z limonką.
Zauważyłem krzyż na górze przy drodze. Nie jest to w Wietnamie nic nadzwyczajnego. Widuje się kościoły. Zwłaszcza przypominające katedry. Taka spuścizna po Francuzach. Ale żeby taki rozmach? Żeby od razu Pieta Michała Anioła?
Podjechałem motorkiem na górę, bo jak wszystko tutaj musi mieć podjazd, obejrzałem i pozostawiam wam do “rozkminki” (Nhà thờ Yên Thịnh).
W języku wietnamskim wiele słów jest zapożyczone z języków europejskich. Na przykład bilard to bida a klub to …
Nagle korek dziwny na szerokiej drodze już w Hanoi. Na środku namiot. Co u licha? Wypadek!
Przy tym całym chaosie jaki prezentują na drogach, tu prawie nie ma wypadków. Dlatego jak już jest – to chyba święto! Namiot na drodze! Skuter leży na boku a cała okolica – nie przesadzam – zasypana pieniędzmi o minimalnych nominałach.
A potem już wjazd do samego miasta przez ten ładny most
W samym mieście ruch, że szkoda słów. Nie da się tego słowami opisać.
Jadłem u Sasina
Jutro już ostatni dzień.