Archiwum miesiąca: listopad 2017

Dzień 18 El Salvador

Kraj El Salvador a stolica San Salvador (Zbawiciel)

Ta granica jest dla mnie szczególna, ze względu na pewną książkę. Chodzi o „Wojnę futbolową” Ryszarda Kapuścińskiego. Był czas, że zaczytywałem się w jego książkach. Uważam go za kapitalnego autora, którego styl reportażu stanowi dla mnie wzór. Przeczytałem dużo jego książek lub zbiorów reportaży. Dwa lata temu byłem w podobnej sytuacji, będąc wraz z Andrzejem z Mysłowic w środkowoazjatyckich republikach dawnego ZSRR i przypominając sobie książkę Kapuścińskiego „Kirgiz schodzi z konia”. Dziś jest podobnie z Wojną futbolową, tytułem wymyślonym przez Kapuścińskiego na nazwanie wojny, która wybuchowa pomiędzy Hondurasem a Salwadorem w roku 1969, po przegranym meczu piłki nożnej. Kiedyś gdy czytałem książkę, to te odległe kraje były nienamacalne. A dziś jestem tu, na granicy. Na granicy, na której na pewno był i Kapuściński niemal pół wieku temu. Widzę to co on, chodzę tam gdzie on chodził. Ta granica jest z tego powodu wyjątkowa.

Natomiast z praktycznego punktu widzenia, granica łatwa i szybka. Nawet bagażu nie sprawdzali. Godzinka i jesteśmy w Salwadorze. Nie jedziemy Panamericaną a lokalną drogą nad oceanem. Kraj na pierwszy rzut oka nieco bogatszy. Troszkę czyściej. Stacje benzynowe z większym zapleczem, jakimś sklepem i toaletą.

Co do samego miasta, to liczyłem po cichu na coś więcej. Miałem nadzieję na bardziej nowoczesne miasto niż to, z którego przyjechałem i które mnie zmęczyło. Niestety. San Salvador to tylko odrobinę bardziej rozwinięte przedłużenie Tegucigalpy. Zgiełk niemiłosierny. Tłumy ludzi. Wąskie i dziurawe chodniki. Smród odchodów. Rynsztoki pełne ścieków i śmieci. Powiem szczerze, że nawet zdjęć nie robiłem, bo to nic nowego. Czy ja krytykuje? Nie. Nie mam przynajmniej takiego zamiaru. Ja opisuję to co widzę, lecz z europejskiego punktu widzenia.

Ścisłe centrum, tam gdzie zabytki, jest opanowane w całości przez handlarzy. Są ich chyba dziesiątki tysięcy. To jak rak, który zaatakował organizm miasta. Jeden wielki bazar. Buda przy budzie. Sprzedają zwykłe rzeczy, ubrania, buty, torby, jedzenie, spodnie, skarpety, picie, banany, narzędzia, płyty, telefony, piloty, baterie i wszystko inne. Natomiast pamiątek i rękodzieła jak na lekarstwo.

Chodziłem cztery godziny. Złaziłem wszystko co mogłem, nie zapuszczając się w odległe zaułki. Zjadłem dobrze w lokalnej jadłodajni. Odwiedziłem trzy ważne kościoły i jedno centrum handlowe.

Różne są powody dla których ludzie chodzą do kościoła, ja chodzę żeby odpocząć od upału i znaleźć chwilę spokoju.

Znalazłem kościół, który jest piękny. Nigdy podobnego nie widziałem. Zrobił na mnie bardzo duże wrażenie. Poczytam o nim więcej, do czego i was zachęcam. Pomysł, prostota i uzyskany efekt jest kapitalny. Dziś tylko jego zdjęcia. Chodzi o Iglesia El Rosario.

Myślałem, że w Salwadorze walutą jest Colon, a tu się okazuje że walutą jest dolar amerykański! Coś podobnego.

Dwa słowa o Uberze. W Polsce nie korzystam. Raz jeden przetestowałem, żeby zobaczyć czy konfiguracja działa.

Stwierdzam: taksówkarz zawsze, zawsze ale to zawsze podaje zawyżoną cenę za przejazd. Mowa o przejazdach bez liczników, na zasadzie wcześniejszej umowy, a tylko takie są podczas mojej podróży. Jest to element gry, absolutna normalność, jednak nie zawsze chcę grać w tę grę, a muszę. Napotkałem dwa rodzaje charakterów podczas uzgadniania ceny, jeden spokojny drugi histeryczny. Zawsze cena uzgodniona, jest od 20 do 30 % niższa od wyjściowej. Taki to już rytuał. Zanim wsiąde, przez 15 sekund muszę wyjaśnić przez otwarte okno drzwi pasażera dokąd jadę, potem przeliczyć na $ i potem w 3-4 iteracjach osiągamy cenę równowagi. Muszę też mieć lokalną walutę najlepiej, a to po przyjeździe do nowego kraju (gdy biorę taksówkę z dworca do hotelu) nie jest takie oczywiste. To samo dotyczy rezerwy pieniędzy na ostanią taksówkę na dworzec gdy odjeżdżam. To co opisałem to nic nadzwyczajnego, nie mam z tym większego problemu. Jednak tu pojawia się magiczne słowo Uber. Muszę przyznać, że jest to wygodne. Jeden program i jedna zasada na całym świecie. Nie uruchamiam lokalnej waluty. Nie targuję się. Nie muszę znać nazwy miejsca dokąd jadę (przypominam adresację w Managui). Znam cenę i trasę wcześniej. Czuwa nad wszystkim firma i kierowcom zależy bardziej.

W dwóch krajach na mojej mapie podróży Ubera nie było – Nikaragua i Honduras. I co z tego? Najgorsze taksówki ever!

Jestem już trochę zmęczony, muszę coś wymyślić żeby przełamać rutynę.

Dzień 17 Tegucigalpa

Niedziela, rano wszystko zamknięte. Żeby wypić kawę musiałem iść do fastfoodu. Zanosi się na deszcz nawet. Góra na którą chciałem pojechać rano, cała we mgle. Szybko się jednak robi dobra pogoda.

Siadam i robię ludziom trochę zdjęć. Dużo ludzi jest mocno otyłych, zwłaszcza u kobiet to widzę.

Pomimo dzisiejszych wyborów i zakazu sprzedaży alkoholu, kilku zwarzonych kolesi wpadło mi w obiektyw.

Karty do głosowania posiadają zdjęcia twarzy kandydatów. Trzeba pamiętać, że tu jest około 15% analfabetyzm. Z tego co obserwuję, każdy ma telefon komórkowy, więc analfabetyzm jest skazany na porażkę. Każdy młody musi i CHCE umieć czytać i pisać, żeby rozkoszować się komunikatorami i portalami wszelkiej maści. Komórki w walce z analfabetyzmem!

Na bazarku kupiłem ciekawy owoc. Krewny liczi, o fajnej nazwie Jagodzian Rambutan, choć tu mówią na to „litchi hawaiano”

Moje buty zasłużyły na wymycie.

Po południu wreszcie się zebrałem żeby pojechać na górę El Picacho. Niezbyt mi się chciało, ale z podróżniczego obowiązku pojechałem. Znalazłem autobusik, który zawiózł mnie na górę, do wejścia do parku. Stamtąd jeszcze 2km piechotą. Trzeba kupić dwa bilety, jeden do parku a drugi żeby podejść pod figurę Cristo el Picacho. Taki park, jak na nasze standardy trochę dziki. Można rodzinnie odpocząć, piknik zrobić itd. Ładny widok na całe miasto.

Tyle na dziś, a jutro zobaczymy.