Po skromnym śniadaniu jedziemy dalej. Fajne miejsce to było. Wioska prawdziwa no i jedna rodzina zrobiła homestay. Przy śniadaniu schodzili się sąsiedzi, żeby nas obejrzeć.
Ruszamy. Przed nami wiele godzin jazdy. Mam wrażenie, że zbyt długo będziemy jechać. Teoretycznie 5-6 godzin, ale tutaj może się to niebezpiecznie rozciągnąć.
Wjeżdżamy w górskie rejony. Mgła, chłodno, przyjemnie. Bardziej niebezpiecznie na drodze.
Potem zjeżdżamy w niziny i nagle robi się upał. Zatrzymujemy się na kawę mrożoną i zaraz jedziemy dalej. Drogi są bardzo dobre a ruch niewielki. Świetnie nam się teraz jedzie.
Odwiedzamy cmentarz. Robienie zdjęć może nie do końca jest na miejscu, ale chcę udokumentować. Zawsze w innych krajach odwiedzam lokalne cmentarze.
Tracimy (zużywamy) czas jadąc dość wolno, zatrzymując się na zdjęcia, kawę i podróż się wydłuża. Nawigacja nieubłaganie podaje coraz poźniejszy czas dojazdu do hotelu. Hotel nie jest zarezerwowany, po prostu wiemy, że jest w miejscowości którą sobie wytyczyliśmy. Możemy wziąć inny.
Słońce zachodzi. Ciemność zapada bardzo szybko. Pojawia się przydrożny hotel. Bierzemy. Do tego wyznaczonego jeszcze 20 minut jazdy. Trudno, bo był fajny. Ten to nora. Tyle że tani. Nie ma restauracji. Znajdujemy jadłodajnię nieopodal. Zamawiamy zupę Phô bo. Porcja gigant. Nie jestem w stanie dokończyć. Potwierdzamy, że śniadanie o godzinie dziewiątej też tu zjemy.